Życie kulturalne ma to do siebie, że jakkolwiek by go nie ujarzmiać, nie wprzęgać w machinę autorytarnej propagandy, to zawsze jego część – ta wolnościowa, najbardziej wartościowa będzie się tym zabiegom wymykała. Tak było w najgorszych totalitaryzmach, tak było w czasach socrealizmu czy w stanie wojennym. I tak też jest teraz.
Od wielu miesięcy jesteśmy świadkami odgórnego zarządzania kulturą, począwszy od Prezesa wszystkich prezesów, poprzez wykonawcę jego woli, wicepremiera Piotra Glińskiego, a na lokalnych politykach, chcących przypodobać się aktualnej władzy kończąc. Zgodnie z pisowską doktryną kultura ma budować nowego człowieka: narodowego, katolickiego, ksenofobicznego. Bohaterami wyznaczającymi moralne standardy mogą być wyłącznie „polegli” pod Smoleńskiem, Żołnierze Wyklęci i ogolone osiłki szumnie nazywający siebie patriotami. Nie ma w tej doktrynie miejsca na tak uniwersalne wartości, jak wolność, równość czy braterstwo. Bo sam Prezes wolnością gardzi, równym wobec innych nigdy się nie czuł, a braterskie uczucia żywił wyłącznie do jednej osoby. A że przykład idzie z góry, to fatalne konsekwencje takiej postawy odczuwamy wszyscy.
Pocieszające jest to, że w tej atmosferze narastającego zagrożenia środowiska artystyczne się jednoczą i aktywizują w obronie tych podstawowych wartości, a przede wszystkim w obronie wolności tworzenia. Obecne władze państwowe, a często też samorządowe ( również w ubiegłych latach) próbują te starania tłamsić poprzez obcinanie dotacji (Teatr Polonia Krystyny Jandy, brak dotacji na narodowe kolekcje sztuki współczesnej), poprzez cenzurę i próby bezpośredniego wpływu na repertuary (próba zablokowania spektaklu „Śmierć i dziewczyna” we Wrocławiu przez wicepremiera Glińskiego czy chociażby odwołanie spektaklu „Golgota Piknik” w Poznaniu przez ówczesne władze Poznania) czy poprzez decyzje personalne, wskutek których ważne stanowiska administracyjne w instytucjach kultury zajmują ludzie bierni i władzy wierni (chociażby polityka kadrowa w toruńskich instytucjach kultury – Centrum Sztuki Współczesnej, Teatr im. Wilama Horzycy).
Spór o Teatr Polski we Wrocławiu wpisuje się w tę smutną praktykę ręcznego sterowania kulturą. Jedną z najlepszych scen dramatycznych w kraju i perłę w koronie wrocławskiej kultury próbuje się „zaorać” decyzją administracyjną, powołując na dyrektora tej jednostki aktora bez doświadczenia w zarządzaniu instytucją kultury i z wyrokiem za niegospodarność. I najsmutniejsze w tym wszystkim są 2 fakty: że tę skandaliczną decyzję podjęły władze samorządowe, którym najbardziej powinno zależeć na dalszym rozwoju Teatru Polskiego oraz że kolejny raz decyzję podjęto w kompletnym oderwaniu od zespołu teatru, który się z nią głęboko nie zgadza. Stracą na tym wszyscy, a najbardziej Bogu ducha winni widzowie.
Dalsze próby odgórnego sterowania życiem kulturalnym w służbie doraźnych interesów politycznych nie mogą się udać i narażać będą obecny obóz władzy na śmieszność. Nie da się z Polski w XXI wieku zrobić zaścianka i bastionu ksenofobii, o jakim marzy nasz Mały wódz Wielki Niepokój. A Stefan Kisielewski pewnie przewraca się w grobie na myśl o tym, że od pamiętnych jego słów tyle lat minęło, a my znowu mamy dyktaturę ciemniaków…